𝕛𝕒
Szanowne państwo, jestem przebrzydły i gniję, gniję w środku. Noce są trudne. Dni pogodne. Świeci słońce, a moja skóra jest zimna.
Szanowne państwo, przyszło mi ostatnio nie spać nocą. Nie śpię ostatnio nałogowo i myślę, myślę tak, jak myśleć można tylko nocą. Myślę i wiem, że mnie nie ma, że to, gdzie jestem, nie ma wielkiego znaczenia. Jednej nocy miałem chwilę wrażenie, że umarłem i to jedyne wyrwało mnie z uporczywego myślenia. Później zauważyłem, że potrafię być ze sobą tylko duszą — daleko, daleko, bezpiecznie, jeszcze dalej, tam, gdzieś nad światem, może niżej, o tutaj, tak — n i g d z i e. Że potrafię tu, wśród ciszy nocy, nie istnieć. I wówczas chłonąłem ciemność, oddychałem mrokiem i tak mi lekko było, bo nie istniałem. Oglądałem swoje życie, przypadkowe obrazy, zlepione w jedno. Bez oczywistego sedna, oglądałem te obrazy, co się do niczego nie sprowadzały. Oglądałem całe swoje życie, bez sedna i jasnego celu — oglądałem całe swoje życie, które przespałem.
A to wszystko okraszone szeptem obłudy, tkwiło we mnie całe życie i rosło, jak latorośl, i byłoby mnie zarosło całego, gdyby po trzydziestu czterech latach w końcu nie wybuchło.
Wybuch był głośny. Coś trzasnęło w moich uszach tak, jak trzaskają łamane kości. Trzask był przerażający i skuliłem się w sobie, zatkałem uszy, by nic więcej już nie słyszeć. Ale kości trzaskały, trzaskały nieustannie i nie chciały milknąć, choć usilnie je o to prosiłem. Błagałem je o to, by już więcej nie trzaskały, bo jak mam chodzić, z połamanymi żebrami? One na to: złamiemy ci do kompletu kolana. Prosiłem znowu. Kości milczały. Czułem, że jestem tragicznie połamany.
Te kości łamały się na skutek konkretnego, mimowolnego uderzenia. Sam sobie to piekło zgotowałem, bo to wszystko z przyczyny mojego rozkosznego nieistnienia, do którego prawa nigdy nie miałem. Płaciłem srogo, za własne nieistnienie — i otworzyłem liczne szafki w ciele, wpuściłem do nich wiatr, zamieć, wichurę, zalęgły się szczury, wszystko pomieszane, wszystko zniszczone. Wszystko, co było skrzętnie schowane, teraz wypłynęło na wierzch — brawo Aleksander, sam się połamałeś.
Otworzyłem wszystko i się obudziłem.
Musicie wiedzieć, szanowne państwo, że sam jeszcze nie wiem, co otworzyłem — wszystko się wysypało i pomieszało, i nie widzę w tym składu, i pewnie byście pomyśleli, że od tego pomieszania stałem się innym człowiekiem — jesteście w błędzie, nic się nie zmieniło. Wiem tylko, że coś się we mnie bezpowrotnie otworzyło; że to coś jest wielkie i pachnie podejrzanie świeżo, w moim zgniłym ciele. Że to coś pachnie sokiem z lodem, wartką rzeką, miętowym pocałunkiem, na czole, długimi włosami, potarganymi spodniami, latem, ciepłym ciałem — może to jest wolność, szept uwolnienia, z własnego więzienia. Czuję jedynie zapachy i łapię garściami to, co się wysypało, a o czym latami nałogowo zapominałem.
Kim jestem, szanowne państwo?
Przeglądam wnikliwie te przypadkowe obrazy, co mają jedną wspólną cechę — obłudę. Wiecznie coś udawałem — pana biznesmena, pana modela, pana zamożnego, pana nieomylnego, pana światłego, pana porządnego — zrobiłem z siebie p a n a Aleksandra, a przecież Anna, lata temu, pokochała A l e k s a n d r a.
Aleksandra, tego rozdartego chłopaka, pomiędzy nienagannym obrazem swojego ojca, z którego był chłop, jak dąb, chłop jak skała, chłop wiekowy i zarobiony, taki co by ci z chęcią przyłożył, a latem i wolnością, podartymi spodniami i wartkimi stawami.
Co ja najlepszego narobiłem? Szanowne państwo, czy ktoś wie, jak poukładać to, co się wymieszało?
Kim jestem, szanowne państwo?
A l e k s a n d e r
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro